fbpx Za a nawet przeciw Wałęsie | MORS - Mega Otwarte Radio Studenckie
-A A +A

Za a nawet przeciw Wałęsie

Fotografia związana z I wolnymi wyborami z hasłem "Wałęsa-TAK!" na wagonie kolejowym Fot. Maciej Jawornicki/WikipediaTomasz Borkowski

Nie potrafię opisać, jak irytująca jest dla mnie sytuacja, w której presja społeczna wymaga opowiedzenia się po którejś ze stron w konflikcie, który uważam za nie służący niczemu i tak naprawdę szkodliwy sam w sobie. No bo przecież nie wypada nie mieć własnego zdania, a „kto nie z nami ten przeciw nam”. Ja otóż mam zdanie, ale całkiem inne, trzecie.

Za komuny Lecha Wałęsę uważałem za przywódcę dobrej i ważnej sprawy, za symbol walki z reżimem, za reprezentanta buntującej się przeciw opresji części narodu, postać zdecydowanie pozytywną. I zdania w tej kwestii nie zmieniłem – on był wtedy właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Dobrze pamiętam też ostatni moment, w którym popierałem go całym sercem – była to debata telewizyjna pod koniec 1988 roku między Miodowiczem a Wałęsą, którą ten ostatni, ku mej radości, ewidentnie wygrał. Pamiętam też pierwszy moment, w którym zwątpiłem, w którym poczułem pierwszy niesmak – była to kampania wyborcza do Sejmu kontraktowego w roku 1989, kiedy to wszyscy kandydaci opozycji musieli się legitymować tą nieszczęsną fotką z taśmy, z uściskiem dłoni Wałęsy. No wiem, trzeba było wtedy wygrać, co było do wygrania, dowolną dostępną metodą i ta była wtedy skuteczna. Ale po raz pierwszy odczułem sztuczność tej sytuacji, zamiast idei wyczułem politykę. W samą porę – to były pierwsze wybory, w których mogłem głosować.

W kampanii prezydenckiej w roku 1990 byłem już zadeklarowanym przeciwnikiem Wałęsy, popierałem Mazowieckiego. O Wałęsie wiedziałem już tyle, że jest zadufanym w sobie zarozumialcem, niesłusznie wierzącym w swe wątpliwe walory intelektualne, człowiekiem na czas wojny, nie pokoju, gotowym w imię swojej ambicji i pędu po władzę poświęcić ideę Solidarności, ludzi ze swojego środowiska, demokrację i prawo. Był takim Kaczyńskim owych czasów (Kaczyńscy byli zresztą wówczas jego doradcami, a on ich kandydatem). Dlatego gdy przyszło niespodziewanie do drugiej tury pomiędzy Wałęsą a Tymińskim, uznałem to za żaden wybór i nie poszedłem głosować. Co więcej, namówiłem do tego samego rodzinę, grożąc, że jeśli ktoś pójdzie zagłosować na Wałęsę, ja pójdę zneutralizować jego głos, oddając swój na Tymińskiego. Serdecznie nie trawiłem wałęsowej buty, wkurzała mnie jego megalomania, bałem się jego bezwzględności, a na dodatek pogardzałem sposobem, w jaki kaleczy język polski. Nazwijmy to po imieniu: uważałem go wtedy za groźnego głupka i gigantycznego buca. I w tej kwestii zdania również po dziś dzień nie zmieniłem.

Wałęsa wygrał te wybory, niestety, co uważam za pierworodny błąd naszej demokracji. Oddaliśmy władzę w ręce człowieka, który wówczas jeszcze do demokracji nie dorósł (i nie mam pewności, czy dorósł do tej pory). To od niego zaczęła się degeneracja naszego systemu prawno-politycznego. To on, jako pierwszy prezydent z wyborów powszechnych, wyznaczył w tej dziedzinie standardy na żenująco niskim poziomie, po raz pierwszy skompromitował urząd, to on pierwszy zaczął naginać konstytucję, falandyzować prawo. Teoretycznie stojąc na jego straży, dał przykład całemu społeczeństwu, jak je można traktować i jaki mieć dla niego „szacunek”. Ryba psuje się od głowy. To on ją popsuł. To konsekwencje właśnie jego ówczesnych działań odczuwamy dziś w zwielokrotnionej postaci w bezprawnych, bezczelnych działaniach PiS. On zaczął słynne „wojny na górze”, prowadził manipulacje na prawo i lewo, próbując osiągnąć własne cele, niekoniecznie służące dobru publicznemu. To przez niego stworzono nową konstytucję z wieloma zgniłymi kompromisami ustrojowymi, która mogłaby być znacznie lepsza, gdyby nie trzeba było uwzględniać w niej zarówno jego dążeń ku władzy autorytarnej, jak i rozpaczliwych prób zapobieżenia jej przez innych. Ja tymczasem skończyłem prawo, specjalizując się akurat w prawie konstytucyjnym, a magisterkę pisałem właśnie podczas tworzenia nowej konstytucji i obserwowałem to wszystko z bliska. Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że Polacy z naiwności zafundowali sobie u władzy największego szkodnika, jakiego dało się wówczas znaleźć. I zdania w tej kwestii także nie zmieniłem po dziś dzień.

Po studiach zostałem dziennikarzem, z czasem zacząłem się zajmować publicystyką polityczną. W tekstach opinii, komentarzach i felietonach, nie szczędziłem krytyki sposobowi sprawowania urzędu przez Wałęsę. Choć w ciągu paru lat rozmawiałem chyba z wszystkimi ważnymi politykami w kraju, konsekwentnie odmawiałem zrobienia wywiadu z Wałęsą – uważałem, że nie powinienem go doceniać w żaden sposób. Podróżując jednak za granicę, z niejakim zdumieniem odkrywałem, że na Zachodzie Wałęsa jest postrzegany niemal wyłącznie w kategoriach pozytywnych, że nadal jest symbolem, bohaterem publiczności. Irytowało mnie to, bo sam przecież znałem go lepiej. Szczęśliwie naród, choć zajęło mu parę lat dojście do tego, czego ja byłem pewien już w roku 1990, zrozumiał swój błąd i Wałęsa kolejne wybory przegrał, i to z kandydatem postkomuny, co wówczas dla milionów ludzi wydawało się jeszcze nie do pomyślenia. Kwaśniewski, mimo swych wpadek alkoholowych i durnowatych kłamstewek, na których go przyłapywano, pokazał na tle poprzednika (tego, co mu chciał podać nogę zamiast ręki podczas debaty i który się obraził na wszystkich za swoją przegraną), że można ten urząd piastować z większą jednak klasą. Ale szkody już nastąpiły – standardy stały już na dużo niższym poziomie niż zapewne byłoby, gdyby pierwszym prezydentem został Mazowiecki. Czy choćby Cimoszewicz, który też wówczas kandydował, ale był dla mnie wtedy, jako „komuch”, nie do zaakceptowania. Przegrany Wałęsa tymczasem kompromitował się coraz bardziej, popadając w śmieszność i rozmieniając na drobne swoją legendę. Próbował jeszcze sił w kolejnych wyborach prezydenckich, ale osiągnął wynik poniżej błędu statystycznego. Podczas gdy „niegodny” do niedawna Kwaśniewski, jako pierwszy i dotąd jedyny kandydat, zwyciężył w pierwszej turze. I słusznie.

Minęły lata. Wałęsa, stając się postacią nieistotną w życiu politycznym, przestał mnie irytować. Skoro nie mógł już za bardzo szkodzić, przestał mnie zajmować. Co więcej, w miarę jak na scenie politycznej pojawiały się inne szkodliwe postaci, okazało się, że od czasu do czasu miewam z Wałęsą na ich temat podobne zdanie. Aż do władzy dorwał się Jarosław Kaczyński, ostentacyjnie doprowadzając do absurdu to, co zapoczątkował przed laty Wałęsa: butę podpartą wyborczym wynikiem, chciwość władzy, kompletny brak poszanowania dla prawa, o jakichkolwiek standardach politycznych nawet nie wspominając. I dziś Kaczyński walczy ze swym dawnym pryncypałem metodami, które obaj wprowadzali do polskiej polityki; po trupach, po nas choćby potop, piekła nie ma. Tyle że Kaczyński i jego wierna sfora – niezależnie od tego, czy w kwestii współpracy z SB mają rację, czy też wyssali to wszystko z brudnego palca – nie mają za bardzo moralnego prawa postponować Wałęsy za rzeczy, które nie były ich udziałem. Bo nigdy nie stali na pierwszej linii walki z komuną, a aparat represji obszedł się z nimi łagodnie – dlatego, że mało wtedy znaczyli, czy z powodu jakichś innych układów, jakim być może podlegały ich rodziny. Tym bardziej nie mają takiego prawa ci gówniarze, którzy za komuny robili dopiero w pieluchy i ich wyobrażenie o tym, jacy by byli hardzi podczas przesłuchań na SB, jest nieweryfikowalną bajeczką, w którą sami tylko mogą wierzyć, choć nie powinni.

Ale nawet to jest mało istotne. Co jest sednem tego problemu, to fakt, że cokolwiek zdarzyło się w latach 70., jest już prehistorią. Historia potoczyła się tak, jak się potoczyła – i potoczyła się, summa summarum, jednak w dobrym kierunku, w dużej mierze dzięki Wałęsie. Jego krytycy jemu między innymi zawdzięczają dziś to, że mogą sobie krytykować, co i kogo im się podoba. Jeśli Wałęsa nie podpisał tych kwitów, choć większość krytyków wierzy inaczej od dawna, mimo że nawet tych kwitów nie widziała – są po prostu zawistnymi skurwysynami. Jeśli podpisał – są małostkowymi ujadaczami, bo o ile Wałęsa kogoś tym nie zabił, to jego zasługi za komuny jeszcze z nawiązką odkupiły jego wcześniejsze grzechy, zyski daleko przewyższyły straty. A przede wszystkim, ci, którzy dziś rozpętali to larum, są również szkodnikami. Bo Wałęsa, czy słuszne to, czy nie, jest międzynarodowym symbolem, pozytywnym bohaterem w oczach świata, nadzieją i wzorem dla narodów, które wciąż jeszcze walczą ze swoimi dyktaturami. Być może największym kapitałem marketingowym, jaki posiada Polska. Oni natomiast próbują ten kapitał zniszczyć; tylko dla wyładowania swojej typowo polskiej zawiści o cudzy sukces, strzelają sobie, i nam wszystkim, w stopę. Bez doniosłego powodu, chwytając się pretekstu z zamierzchłych czasów. Bez widoków na jakiekolwiek korzyści z tego. Bez sensu. Gdyby Wałęsa dziś rządził i robił to w stylu swej prezydentury, sam byłbym znów pierwszy do krytykowania go – bo byłaby to sprawa o realnym, kardynalnym wręcz znaczeniu dla naszego państwa i należałoby to państwo przed Wałęsą chronić (i jeśli na fali kolejnego wahnięcia sympatii politycznych, co nie jest wykluczone, Wałęsie znów przyjdzie ochota kandydować – będę usiłował zapobiec jego wygranej). W tym jednak, co się dzieje teraz, nie ma żadnej dobrej strony. Nie ma dobrego powodu do rozpętywania piekła. Akta esbecji są dziś bez praktycznego znaczenia – a przynajmniej powinny być, gdybyśmy sztucznie nie podkręcali tej sprawy. To jest tylko małe, polskie piekiełko, za które Zachód, który przecież nie będzie wnikał w detale, nas wszystkich odpowiednio oceni. I nie oceni nas dobrze – dostrzeże tylko niezrozumiały, samobójczy atak na nasze własne dobro. Legenda Wałęsy jest legendą Polski, czy to się komu podoba, czy nie (mnie się nie podobało przez całe lata). Możemy więc na tym tylko przegrać. No ale przegrywanie to nasz sport narodowy.

I niepomiernie mnie denerwuje, że ta sytuacja wymaga opowiedzenia się po którejś stronie. Z jednej strony PiS, który pragnie zniszczyć człowieka, którego zwyczajnie nie lubię i dawno temu przestałem poważać, robi to z bzdurnego, niegodnego powodu, a nie z powodu szkód, jakie ten człowiek faktycznie przed laty wyrządził, za co płacimy do dziś – a ja nie mogę się zgodzić z takim postawieniem sprawy. Z drugiej strony KOD, z którym skądinąd sympatyzuję i inni ludzie, których cenię, oczekują, by dołączyć się w owczym pędzie do chóru „Je suis Wałęsa”, bo jeśli nie, to woda na młyn PiS. Otóż odmawiam. Świat, a już na pewno Polska, nie są czarno-białe. Nie jestem po stronie Wałęsy, ani po stronie PiSu. Wałęsa jest szkodnikiem i oprócz tego, co zrobił dobrego, działał również po stronie zła, ale to nie to zło, które należy piętnować, dziś mu się zarzuca. I robią to akurat ludzie, którzy najwierniej kontynuują zło zasiane przez Wałęsę. Kolejny polski paradoks. Pogardzam działaniami zawistników, ale nie poprę Wałęsy, w obawie, że dostarczę mu politycznego pędu do realizacji kolejnych megalomańskich ambicji i dlatego, że wówczas siłą rzeczy będę musiał machnąć ręką na to, co jest rzeczywistą i największą jego winą. Wałęsa nie zasłużył sobie na bezkrytyczne podejście i nie miałbym czystego sumienia, wspierając go, bo on nawet nie zrozumie, że potępienie metod jego przeciwników nie czyni mnie jego zwolennikiem i mógłby wyciągnąć z tego fałszywe wnioski, nie daj Boże, polityczne. Doradzałbym też innym więcej umiaru – za łatwo utożsamiacie się z jedną lub drugą stroną, nie dostrzegacie półcieni. Obojętne mi, czy uważacie, że czarne jest czarne, a białe – białe, czy też, jak Jarosław Kaczyński, nie dacie sobie wmówić, że czarne jest czarne, a białe – białe. Wszystko jest szare. Polska zawsze będzie szara i beznadziejna, jeśli będziemy operować tylko kategoriami czerni i bieli.

 

Tomasz Borkowski
trójmiejski publicysta

Zdjęcie: Fotografia związana z I wolnymi wyborami z hasłem "Wałęsa-TAK!" na wagonie kolejowym Fot. Maciej Jawornicki/Wikipedia

Treść ostatnio zmodyfikowana przez: Maciej Goniszewski
Treść wprowadzona przez: Maciej Goniszewski
Ostatnia modyfikacja: śr., 24.02.2016 r., 13:37
Data publikacji: śr., 24.02.2016 r., 12:33