Steve Hackett w Warszawie [RELACJA]
Steve Hackett znany jest przede wszystkim jako gitarzysta grupy Genesis, z którą nagrał łącznie 6 albumów studyjnych w latach 1971-1977. Nazwa Genesis większości osób przynosi na myśl przede wszystkim pop-rockowe, dowodzone przez Phila Collinsa, oblicze zespołu z lat 80’; przedtem jednak rolę wokalisty pełnił Peter Gabriel, a ich muzyka była progresywna i znacznie bardziej wysublimowana. Koncert Hacketta, który odbył się 17 marca 2022 w Warszawie w klubie Progresja był więc sporą gratką dla fanów rocka progresywnego.
Występ podzielono na dwie części: pierwsza – około czterdziestominutowa składała się wyłącznie z solowych utworów Hacketta. Jest on niezwykle płodnym artystą i od 1975 roku wydał już 27 albumów studyjnych, w tym dwa w samym 2021; druga – trwająca niespełna dwie godziny, była główną atrakcją wieczoru, ponieważ odegrana została cała legendarna, koncertowa płyta Genesis – Seconds Out.
Gdy zgasły światła, słychać było tykanie zegara. Tak zaczyna się solowy, instrumentalny utwór Hacketta „Clocks - the Angel of Mons”, którego przedłużony wstęp znakomicie budował napięcie przed rozpoczęciem koncertu. Gdy artysta, wraz z zespołem wszedł na scenę, został przywitany gromkimi brawami. Gitarzysta kupił publikę już od pierwszych zagranych dźwięków. Trzeba przyznać, że Hackett jest prawdziwym wirtuozem. Pomimo swojego wieku, a ma już 72 lata, jest dalej w fantastycznej formie. Widać, że czuje się bardzo swobodnie na scenie, i ma radość z grania. Jego największym atutem są solówki i improwizacje, które opanował do perfekcji, co świetnie pokazał już w pierwszym utworze tego wieczoru. Po jego zakończeniu przywitał się z publiką wplatając trochę polskich słów, których udało mu się nauczyć: dobry wieczór, dziękuję i kilka innych, co było bardzo miłym gestem. Następny odegrany został „Held in the Shadows” z najnowszej płyty, w którym artysta zaprezentował się także jako wokalista. Kolejny „Every Day” z wczesnego okresu jego działalności nigdy nie przekonywał mnie przez swój kiczowaty, zbyt wesoły refren - tak było i tym razem, jednak wszystko zostało nadrobione fenomenalną solówką odegraną w końcowej części utworu. Następnie zagrany został „The Devil’s Cathedral”, znów z najnowszej płyty, który, jak sama nazwa wskazuje, jest chyba najmroczniejszym utworem w jego dorobku, co było sporym kontrastem do „Every Day”. Saksofonista, Rob Townsend, odegrał naprawdę świetną, klimatyczną solówkę. Był on zresztą, poza Hackettem, najbardziej utalentowanym członkiem zespołu i prawdziwym człowiekiem orkiestrą, grającym na saksofonie, klarnecie, flecie i rozmaitych perkusjonaliach. Sam fakt posiadania takich instrumentów w rockowym składzie świadczy o wyższych aspiracjach Hacketta. Townsend wielokrotnie wchodził z gitarzystą w muzyczne dialogi, pokazując się jako artysta wysokiej klasy. Na zakończenie pierwszego setu odegrany został „Shadow of the Hierophant”, jednak tylko druga, instrumentalna część, gdyż w zespole brakuje damskiego głosu, który pojawia się na płytowej wersji. Sam Hackett grał przez kilka minut tę samą melodię, jednak dzięki zmianom tonów, coraz silniejszemu basowi, perkusji, organom i oświetleniu, napięcie stale rosło, aż do kulminacyjnego punktu utworu, po którym nastąpiła cisza. Był to dobry moment na zakończenie pierwszej części występu.
Muzycy wrócili na scenę po około 20 minutach, by odegrać całe Seconds Out. Nigdy nie przekonywał mnie „Squonk”, który zawsze widziałem tylko jako zapychacz na płycie i do tej pory nie rozumiem, dlaczego rozpoczyna on tę koncertówkę. Po występie nie zmieniłem zdania, utwór nie przekonał mnie, odegrany był jednak poprawnie. Fantastycznie wypadł kolejny „The Carpet Crawlers”, podczas którego publika głośno śpiewała razem z wokalistą. Należy tu wspomnieć o tym, że Nad Sylvan, który pełni rolę wokalisty Hacketta to istny klon Petera Gabriela (w dobrym tego słowa znaczeniu). W pełni słychać to dopiero gdy wykonuje on jego repertuar. Zarówno głos wokalisty, jak i jego teatralność idealnie wpisują się w konwencję starego materiału Genesis; to jeden z najlepszych tributowych wokalistów jakich widziałem w życiu. Fani odśpiewali z nim także wesołe „Robbery, Assault & Battery”, podczas którego część sali zaczęła nawet skakać. „Afterglow” zostało zadedykowane przez Sylvana ludności Ukrainy w związku z agresją Rosji. Cały zespół zresztą mocno wyraził swoje wsparcie dla Ukrainy – klawiszowiec nosił koszulkę z ukraińską flagą, a basista z antywojennym hasłem. Gdy muzycy schodzili ze sceny powiedzieli, że niezwykle doceniają to, co Polacy robią dla uchodźców, i w związku z tym, to oni będą bić brawo nam, co zaraz uczynili. Hackett umieścił też na swoim facebooku link do zbiórki pieniędzy na pomoc Ukraińcom, i posta zachęcającego do wpłat.
Po „Afterglow” przyszła pora na „Firth of Fifth”, który zawiera chyba najlepszą solówkę Hacketta z Genesis. O ile wokalny początek utworu nigdy nie był dla mnie niczym wyjątkowym, tak jego główna, instrumentalna część jest jednym z większych osiągnięć zespołu. Wymienianie się solówkami między Hackettem a Townsendem było jednym z najjaśniejszych punktów wieczoru. To, jaką radość daje tym muzykom granie, najlepiej było widać w „I Know What I Like (In Your Wardrobe)”, gdy po zwrotce i refrenie wdali się oni w długi, kilkuminutowy jam, a sądząc po minie Hacketta, Townsend odleciał ze swoją szaloną solówką na saksofonie bardziej, niż było to planowane. Bardzo dobrze jest widzieć miejsce na uśmiechy i spontaniczność zamiast show zaplanowanego precyzyjnie co do sekundy bez miejsca na cokolwiek poza schematem, co ma miejsce w przypadku wielu gwiazd. Po przebojowym „The Lamb Lies Down On Broadway” muzycy wykonali „The Musical Box”, a raczej niestety tylko jego końcową część. Szkoda, bo to jeden z najlepszych utworów Genesis, i boli skrócenie go z ponad 10 do zaledwie 3 minut. Nie można jednak winić za to Hacketta, gdyż właśnie tak zostało to zagrane na „Seconds Out”.
Zdecydowanym punktem kulminacyjnym było wykonanie w całości „Supper’s Ready”, co zajęło ponad 25 minut. Jest to nie tylko jeden z najlepszych utworów Genesis, ale także jedno z największych dzieł rocka progresywnego w ogóle. Gabrielowski Sylvan idealnie poradził sobie z teatralnością tego numeru, a narastające przez ponad 20 minut napięcie dało niesamowity upust w końcowej części. Uważam, że był to idealny moment na skończenie koncertu, i zejście ze sceny, bo takiego zwieńczenia po prostu nie da się przebić. Hackett zdecydował się jednak zagrać przed bisami jeszcze epickie „The Cinema Show”, które również wypadło wspaniale, i płynnie przeszło w krótkie „Aisle of Plenty”, co dobrze sprawdziło się na koniec.
Muzycy szybko jednak wrócili na scenę, by odegrać jeszcze żywiołowe „Dance on a Volcano”, po czym znów zeszli, poza perkusistą, który również musiał dostać tego wieczoru chociaż jedną solówkę. Pałkarz zrobił wrażenie, pokazując, jak szybko i sprawnie potrafi uderzać w bębny, co było już jednak jasne dla tych, którzy skupili się na partii odegranej przez niego w „Shadow of the Hierophant”. Ostatnim utworem było oczywiście instrumentalne „Los Endos” z wplecionym w środek riffem Hacketta z solowego utworu „Slogans”. Duże wrażenie zrobiły na mnie światła, które sprawiły, że scena wyglądała dokładnie jak okładka albumu „Seconds Out”. Należy tu pochwalić oświetleniowca, który zrobił naprawdę świetną robotę, budując odpowiednie napięcie, oraz eksponując zawsze tego muzyka, który akurat grał na scenie najważniejszą rolę. Nagłośnienie w klubie również było bardzo dobre, co pozwoliło w pełni cieszyć się koncertem.
Myślę, że po zakończeniu występu absolutnie nikt nie odczuwał niedosytu, gdyż Hackett zaserwował fanom około dwie i pół godziny muzyki. Zdecydowanie jest to artysta bardzo wysokiej klasy, będący w znakomitej formie. Niewątpliwie dziesięciokrotnie lepiej jest zobaczyć na żywo jego, niż obecne, reaktywowane niedawno przez Collinsa, Banksa i Rutherforda Genesis. Sam Collins potrzebuje teraz wspierających wokalistów, którzy ukrywają jego kiepską formę, a fakt, że nie może już nawet ustać na scenie sprawia, że wygląda jak cień dawnego siebie. Jeśli więc ktoś chce prawdziwie poczuć ducha Genesis, szczerze polecam mu wybranie się na Steve’a Hacketta.
Jakub Danielewicz