Mystic Festival 2022 [RELACJA]
W dniach 2-4 czerwca w stoczni odbył się Mystic Festival – był to największy festiwal metalowy, jaki kiedykolwiek miał miejsce w Gdańsku. Dodatkowo dzień wcześniej został przewidziany także tzw. warm up day, który miał przygotować uczestników na trzydniowe szaleństwo. Początkowo festiwal miał odbyć się w Krakowie w 2020 r. i trwać jedynie dwa dni. Planów nie udało się jednak zrealizować przez pandemię, całość przeniesiono najpierw na 2021, a następnie na 2022 i dodano dodatkowy dzień. Zmieniono też miejsce z Krakowa na Gdańsk, z czego wyjątkowo niezadowoleni byli mieszkańcy południa Polski, a co spotkało się za to z radością Pomorzan. Niektóre zespoły zaplanowane na 2020, między innymi Nightwish czy Accept, musiały zostać odwołane, jednak organizatorzy zapewnili dla nich godne zastępstwa. W sumie przez cztery dni na pięciu scenach wystąpiło prawie 80 zespołów.
Na warm up day otwarte były 3 z 5 scen. Na Park Stage wystąpiły takie gwiazdy jak Urne, Decapitated oraz Carcass. Główną gwiazdą wieczoru był Tom Warrior, który grał tego dnia specjalny koncert składający się z utworów Hellhammer, Triptykon oraz Celtic Frost, których był członkiem. Na festiwalu można było odwiedzić także wystawę masek śmierci Toma Warriora, która dostępna była przez wszystkie dni wydarzenia. Na Shrine Stage, znajdującej się w B90, wystąpili Spectral Wound, Skeletal Remains, Lik, Heathen i Gaerea. Z kolei na Desert Stage odbył się konkurs grania na powietrznej gitarze.
Pierwszego dnia otwarto już wszystkie sceny. Z występów, które odbyły się tego dnia na Park Stage należy wyróżnić Kvelertak, który wybił się niesamowitą energią. Zespół miał aż trzech gitarzystów oraz bardzo charyzmatycznego wokalistę, który szalał po całej scenie, pił duże ilości alkoholu, a na koniec skoczył w publikę, by być przez nią niesionym. Prawdziwą furorę zrobił jednak Heilung, który odprawiał szalone, mroczne, pogańskie rytuały. Pod sceną zebrało się tyle ludzi, że zastanawiałem się, czy umieszczenie tej grupy na Park Stage było na pewno dobrym pomysłem, gdyż wszędzie zwyczajnie brakowało miejsca. Heilung nie pasowałby jednak muzycznie na Main Stage, gdyż tuż przed nimi swój występ zakończył Mastodon, którego było słychać podobno w całym Gdańsku. Pod sceną aż dymiło się od piachu wyrzucanego w powietrze przez szalejących fanów. Największą atrakcją tego dnia był oczywiście headliner – Opeth. Muzycy zaprezentowali bardzo ciekawą, przekrojową setlistę, w której z każdego albumu znalazło się tylko po jednym utworze. Najlepiej wypadły „Ghost Of Perdition” z „Ghost Reveries”, „The Drapery Falls” z „Blackwater Park” oraz „Sorceress” z albumu o tym samym tytule. Przyjemną niespodzianką było także usłyszenie „Demon of the Fall” z „My Arms, Your Hearse”, którego zespół nie wykonywał na wielu poprzednich koncertach. Nagłośnienie gwiazdy wieczoru było bezbłędne, chyba najlepsze na całym festiwalu. Mikael Åkerfeldt nawiązywał kontakt z publiką w żartobliwy sposób, pomimo mrocznej muzyki, którą wykonywał. Wspominał on także ostatnią wizytę zespołu w Gdańsku, która miała miejsce już ponad 20 lat temu. Zareklamował też ostatni zespół tego dnia – Katatonię w której, jak wspominał, śpiewa jego najlepszy przyjaciel. Bądźcie dla nich dobrzy – prosił. Katatonia również wypadła dobrze, jednak przez to, że grają w bardzo podobnym klimacie została przyćmiona przez Opeth, który skończył dopiero chwilę wcześniej. Na szczególne wyróżnienie zasługuje też zespół The Picturebooks, który wystąpił na malutkim Desert Stage. Występują w nim jedynie dwie osoby – śpiewający gitarzysta, oraz perkusista, jednak był to jeden z najbardziej energetycznych koncertów całego festiwalu. Jak przyznał sam gitarzysta, nie potrafi on nawet grać akordów, a to, co komponuje, jest bardzo proste. Prezentowana przez nich mieszanka garage rocka i blues rocka jest jednak niezwykle chwytliwa i wprost niemożliwe jest uchować się przy niej od skakania, czy co najmniej kiwania głową. Perkusista nie używał zresztą typowego zestawu perkusyjnego, a dużych bębnów, w które walił niczym podczas mistycznych rytuałów. Pomimo nie za ciepłej pogody podczas ich występu czuć było powiew pustyni. Tego dnia wystąpili także: Bleed From Within, Malevolence, Comepass, Baroness, Maggot Heart, Dolch, GGGOLDDD, Brutus, OVO, Neon Mud, Major Kong, Dead Lord, Konvent, Dwaal, Mentor oraz (0). Na after party zagrał William Malcolm w ramach swojego projektu Nightrun87.
Największy tłok był jednak drugiego dnia festiwalu, gdyż to właśnie wtedy na głównej scenie wystąpili Bogowie metalu – Judas Priest, którzy świętują swoje 50-lecie. Zanim jednak do tego doszło na głównej scenie pokazało się The Raven Age, dowodzone przez syna Steve’a Harrisa z Iron Maiden, legenda death metalu – Benediction, oraz Saxon – jeden z najsłynniejszych przedstawicieli nowej fali brytyjskiego heavy metalu. Podczas występu Benediction pod sceną kurzyło się niemal jak na Mastodonie. Zarówno muzycy, jak i publika dali z siebie wszystko, co poskutkowało prawdziwie metalowym kotłem. Prawdziwe piekło zaczęło się jednak dopiero na Saxon. Gdy tylko legendy metalu pojawiły się na scenie, ścisk w pierwszych rzędach był niemal nie do zniesienia. Koncert rozpoczął się od klasycznego „Motorcycle Man”, który zdołał w pełni kupić publikę. Po dużo nowszym „Battering Ram” przyszła pora na kolejny klasyk „Wheels Of Steel”. To właśnie wtedy zabawa zaczęła się na dobre. Niezliczone ilości fanów leciały na rękach ludzi aż do barierek. Fani skakali oraz odśpiewywali z zespołem wszystkie refreny. Zespół złożył także hołd nieistniejącemu już Motörhead utworem „They Played Rock And Roll”. Jako, że był to koncert festiwalowy, to klasyk poganiał klasyk; usłyszeliśmy między innymi „Strong Arm of the Law”, „Denim And Leather” oraz „Never Surrender”. Saxon ma w zwyczaju grać to, czego chcą fani. Tak było i tym razem. Biff zapytał wprost – „co chcecie usłyszeć?” Odpowiedź była taka jak zawsze – „Broken Heroes”. Ten utwór jest już wśród polskich metalowców niemal kultowy, poprzez ciągłą promocję w radiu wiele lat temu, podczas gdy za granicą nie jest on aż tak chętnie słuchany. Saxon był jednak przygotowany, i zagrał „Broken Heroes” zgodnie z wolą tłumu. Podczas medleyu „Dogs Of War/Solid Ball Of Rock” Biff przedstawił zespół, dając sygnał, że nie zostało im już zbyt wiele czasu. Po klasycznym „And The Bands Played On” ponownie dał on fanom wybór – co chcą usłyszeć? Podniósł on także wydrukowaną listę utworów z ziemi i ostentacyjnie podarł ją na oczach publiki, dając tym samym do zrozumienia, że od teraz grają tylko to, czego sobie życzą. Ludzie domagali się „Power And The Glory”, i zespół miał już to zagrać, jednak Biff powiedział: „Ok, zagramy to, jednak „Crusader” też nie ma w setliście – co wolicie usłyszeć?”. Odpowiedź mogła być tylko jedna – wygrał oczywiście legendarny „Crusader”. Na koniec zagrane zostały jeszcze dwa największe hity Saxona – „747 (Strangers in the Night)” oraz „Princess of the Night”. Saxon wykorzystał swój festiwalowy czas do ostatniej sekundy i dał naprawdę wspaniały koncert. Biff był pod wrażeniem zgromadzonej publiki, więc postanowił nagrać ją i umieścić na facebooku zespołu. Widać, że zespół po ponad 40 latach działalności wciąż ma dużą radość z grania na żywo.
Między koncertami na każdej scenie były zawsze ponad godzinne przerwy, więc większość osób udawała się po ich zakończeniu na inne sceny. Po Saxon mało kto opuścił jednak dużą scenę, gdyż jako następni mieli pokazać się na niej Judas Priest. Trzeba przyznać, że umieszczenie tych dwóch zespołów po sobie to zestaw idealny dla każdego fana klasycznego heavy metalu. Po półtoragodzinnym oczekiwaniu wybrzmiało „War Pigs”, które służy Judasom za niejakie intro przed ich występami. Podekscytowanie sięgnęło zenitu, zwłaszcza gdy chwilę później z głośników popłynęło „Battle Hymn”, znajdujący się u góry wielki krzyż zaświecił się, a na scenie pojawił się Rob Halford. Jak można było spodziewać się po „Battle Hymn”, koncert rozpoczął się od „One Shot At Glory” z Painkiller. I tu od pierwszych minut występu wszystko było jasne. Rob Halford jest prawdziwym Bogiem metalu. Jego głos jest potężny, zwłaszcza teraz. Jest on w zdecydowanie lepszej formie niż jeszcze 7 lat temu. Można powiedzieć, że nie śpiewał on tak dobrze od lat 90’. Po wspaniałym otwarciu zespół nie zwalniał. Usłyszeliśmy „Lightning Strike” z najnowszej płyty, a już chwilę potem wielki hit „You’ve Got Another Thing Coming”. Setlista tego wieczoru była naprawdę fantastyczna. Poprawa głosu Roba Halforda oraz koncertowa emerytura Glenna Tiptona i zastąpienie go przez dużo młodszego Andyego Sneapa pozwala im na dobieranie naprawdę świetnych kawałków, które fani bardzo chcieli usłyszeć. Takie właśnie było „Freewheel Burning” z „Defenders Of The Faith”. Nie był to jednak jedyny utwór z tej płyty; absolutny zachwyt wywołał „Sentinel”, będący ulubieńcem bardzo wielu wielbicieli zespołu, w tym mnie. Jako że zespół świętuje swoje 50 lecie, dobór utworów był naprawdę przekrojowy. Zagrane zostało nawet „Rocka Rolla” z debiutanckiego albumu, który najczęściej odsuwany jest w cień. Wielką gratką były także dwa covery „Diamonds And Rust” Joan Baez oraz „Green Manalishi” Fleetwood Mac, które zespół nagrał we wczesnym okresie działalności. Wypadły one naprawdę fenomenalnie. Nie mogło zabraknąć też obecnych zawsze hitów takich jak „Victim Of Changes”, „Turbo Lover” czy „Desert Plains”. Halford wyjątkowo popisywał się swoim głosem umieszczając w setliście aż cztery utwory z „Painkiller”. Poza otwierającym „One Shot At Glory” Brytyjczycy zagrali także „Hell Patrol” i wyczekiwane przez wielu „Touch of Evil”. Jest to naprawdę miła odmiana od poprzednich setlist Priest, na których widniał jedynie utwór tytułowy. Miłą niespodzianką było też „Blood Red Skies”, które było grywane stosunkowo rzadko. I tu wokal Halforda zrobił fantastyczną robotę. Po zakończeniu utworu wokalista wykrzyczał kilkukrotnie „Free Ukraine!”. Na koniec występu perkusista Scott Travis zapytał publikę wprost: „co chcecie usłyszeć?” Odpowiedź była taka jak zawsze – Painkiller! To właśnie w tym utworze wokal Roba Halforda robi zawsze największe wrażenie. O ile w poprzednich latach słychać było, że męczy się podczas śpiewania go, tak teraz z lekkością wyciągał on najwyższe dźwięki, a jego krzyk słychać było na całym festiwalu. Na bisy zespół zaserwował jeszcze klasyczne „Electric Eye”, oraz „Hell Bent For Leather”, podczas którego Halford wjechał na scenę na motorze. „Breaking The Law” odśpiewała w dużej części publiczność, a na „Living After Mignight” pojawił się gigantyczny dmuchany byk ze świecącymi na czerwono oczami, który miał służyć za byka, którego pomnik znajduje się w Birmingham, skąd pochodzi zespół. Jedynymi mankamentami występu były dosyć mała interakcja Roba Halforda z publiką oraz nadużywanie przez niego efektu echa wokalu. Podejrzewam jednak, że celowo nie rozmawiał on zbyt długo z widownią, gdyż wolał wykorzystać cały dostępny czas na muzykę. I faktycznie, zagrali oni cały, 19-utworowy set, pomimo że był on dobre 15 minut dłuższy niż czas, który mieli do wykorzystania. Judas Priest był zdecydowanie największą gwiazdą całego festiwalu oraz najlepszym koncertem na nim. Pięćdziesięciu lat doświadczenia w graniu heavy metalu po prostu nie da się przebić, chociaż tego dnia odbyło się jeszcze wiele innych, bardzo dobrych koncertów. Wystąpili tam wtedy także: Hentai Corporation, Dopelord, Tribulation, Mgła, Mayhem, Tester Gier, Proscription, Okkultokrati, Azarath, Raging Speedhorn, Only Sons, Spaceslug, Green Lung, The Stubs, Czerń, Fleshworld, Hangman’s Chair i Deluge, a after party na Desert Stage’u zapewnił Favorit89.
Trzeciego i ostatniego już dnia festiwalu największą atrakcją był zdecydowanie powrót słynnego Mercyful Fate. Dowodzona przez Kinga Diamonda, legendarna duńska grupa heavymetalowa reaktywowała się po ponad dwudziestu latach, by powrócić z koncertami. Występ w Gdańsku był ich drugim koncertem od 1999 roku, pierwszy odbył się w Niemczech dwa dni wcześniej. Oczekiwania były wielkie. King Diamond pojawił się na scenie w masce z rogami oraz czerwonym stroju. Za nim znajdował się duży pentagram oraz świecący, odwrócony krzyż. Jako pierwszy zagrany został „The Oath”, który od razu porwał publikę. Jako następną, grupa zaprezentowała zupełnie nową, premierową kompozycję „The Jackal Of Salzburg”, który również wypadł bardzo dobrze. Poza premierowym utworem grali oni jednak tylko dobrze wszystkim znane kompozycje z dwóch pierwszych albumów oraz EPki. King Diamond co kilka utworów zmieniał stroje, nosząc także czarną koronę oraz swój charakterystyczny melonik. Bardzo dobrze wypadło „A Corpse Without Soul” a po nim „Black Funeral”, które rozruszały tłum stojący pod sceną. Usłyszeliśmy także „A Dangerous Meeting”, „Melissa”, „Doomed by the Living Dead” oraz takie żelazne klasyki jak „Evil” i „Curse of the Pharaohs”. Na zakończenie zagrane zostało legendarne „Come To The Sabbath”. Największą wadą tego koncertu było to, że był on po prostu za krótki. Co prawda zespół wrócił jeszcze na bis – niemal piętnastominutowy „Satan’s Fall”, który był wisienką na torcie po bardzo dobrym występie, jednak nawet z tym całość trwała około 75 minut. Po 23 latach bez istnienia Mercyful Fate poczuć można było pewien niedosyt, zwłaszcza że w rozpisce festiwalu widniało, że headlinerzy grają po 90 minut. Cóż, takie koncerty po prostu gra King Diamond i koniec. Jego solowy koncert na Mystic Festival w 2019 również oscylował właśnie około tej długości. Przed Mercyful Fate wystąpił Vader, który odegrał całą płytę „De Profundis” oraz inne największe przeboje. Zabrakło co prawda kilku hitów, jednak zespół był ograniczony czasowo. Ze sceny buchały efektowne płomienie, a pod nią szalał wielki circle pit. Odegrany został również cover Kata „Wyrocznia” ku czci zmarłego w tym roku Romana Kostrzewskiego; Peter, wokalista zespołu, miał na sobie koszulkę Kata podczas występu. Z kolei na park stage główną gwiazdą był islandzki Sólstafir, który zaprezentował ciekawą odmianę post-metalu. Przed Sólstafir wystąpił szwedzki Witchcraft, skupiając się przede wszystkim na materiale z debiutanckiej, eponimicznej płyty. Trzeba przyznać, że wypadają oni lepiej w studio, niż na żywo. Zespołowi na pewno nie posłużyło rozejście się ze wszystkimi członkami poza śpiewającym gitarzystą kilka lat temu. Teraz występują oni jako trio z tylko jedną gitarą, co znacząco zubaża ich brzmienie. Koncert był co prawda dobry, jednak nie udało się odtworzyć tego niepowtarzalnego efektu uzyskanego na albumach studyjnych. Magnus Pelander, wokalista, był mocno flegmatyczny i długo rozkręcał swój koncert. Dopiero pod koniec przy największych hitach „No Angel or Demon” i „Witchcraft” publika rozruszała się na dobre. Szczególnie dobrze wypadł ten drugi, zagrany na sam koniec i rozciągnięty do kilkunastu minut z przejmującymi solówkami Pelandera. Tego dnia miał wystąpić także legendarny zespół post punkowy – Killing Joke, jednak ich koncert został odwołany kilka dni wcześniej, już po rozpoczęciu festiwalu. Jako zastępstwo załatwiony został Leprous, który pomimo późnej pory (byli ostatnim zespołem na festiwalu) dał naprawdę energetyczny i dobry koncert. Nie mogli oni oczywiście równać się z Killing Joke, którego strata była wielkim ciosem dla line-upu, jednak mimo wszystko posłużyli oni za dosyć dobre pocieszenie. Tego dnia wystąpili również: The Materia, Igorrr, Planet Hell, Svalbard, Baest, Truchło Strzygi, Wiegedood, Imperial Triumphant, Medico Peste, Taraban, Red Scalp, Arabrot, The Vintage Caravan, Rosk, Grift, Hexvessel i Lindy-Fay Hella, a na after party wystąpił specjalny projekt Neon Haze złożony z muzyków Nightrun87, Favorit89 i Octopussy.
Festiwal okazał się olbrzymim sukcesem. Stocznia Gdańska wraz ze swoim mrocznym, industrialnym klimatem jest idealnym miejscem na takie wydarzenie. Organizacja była może nie celująca, ale dobra. Podział na pięć scen był naprawdę bardzo udany. W dodatku odległości między nimi nie były zbyt duże. Największe gwiazdy grały na Main Stage, te trochę mniejsze na Park Stage. Bardziej alternatywne brzmienia można było usłyszeć w klubie B90 na Shrine Stage, a na miłośników ekstremalnej muzyki tuż obok czekało Sabbath Stage. Na sam koniec Desert Stage – dla tych, którzy chcieli posłuchać mniej brutalnej, stonerowej muzyki i w spokoju wypić piwo. Nie brakowało również stoisk z różnorakim merchem, zarówno festiwalowym, tym od artystów, jak i także prywatnych wystawców oferujących płyty, koszulki i wiele innych gadżetów. Jednym z największych minusów były na pewno ceny foodtrucków na festiwalu, gdyż ciężko było znaleźć porządne jedzenie w cenie niższej niż 30 zł, przez co wiele osób oblegało okoliczne żabki w polowaniu na hot dogi. Kilka rzeczy można byłoby poprawić, jednak jako całokształt Mystic Festival wypadł naprawdę wspaniale. Od lat w Polsce brakowało festiwalu metalowego z prawdziwego zdarzenia, obecne były tylko „festiwale”, na których jednego dnia grało około 5 artystów, gdzie Mystic Festival to pięć scen, dziesiątki koncertów, wspaniały klimat. Trzymajmy kciuki, by to wydarzenie odbywało się już co roku, i by na dobre pozostało w Gdańsku.
Jakub Danielewicz