Koncert The Dead Daisies w Krakowie [RELACJA]
9 lipca w krakowskim Hype Parku wystąpiła hardrockowa supergrupa The Dead Daisies. Jest to zespół założony przez Davida Lowy, australijskiego biznesmena, którego marzeniem było zostać gwiazdą rocka. Dzięki swoim pieniądzom mógł on wynajmować muzyków grających niegdyś w jego ulubionych zespołach, nagrywać z nimi płyty oraz grać trasy koncertowe. Muzycy od lat zmieniają się, a żadna płyta nie została nagrana w tym samym składzie co poprzednia. Obecny skład grupy to: Glenn Hughes (ex-Deep Purple, Black Sabbath, Black Country Communion, Trapeze) – wokal, bas, Doug Aldrich (ex-Whitesnake, Dio) - gitara, Brian Tichy (ex-Whitesnake, Billy Idol) - perkusja oraz David Lowy – gitara.
Jako support wystąpiło krakowskie trio Voda. Zaprezentowali oni niezłą mieszankę bluesa i hard rocka z domieszką proga. Wokal niczym nie wyróżniał się od dziesiątek innych zespołów, jednak niektóre riffy gitarowe, jak i basowe, były naprawdę dobre. Publika jednak niezbyt ciepło przyjęła zespół, tj. nie odpowiadała na liczne zaczepki wokalisty. Raczej oczywistym wydaje się, że support zna mało kto i nie zostaną oni przywitani głośnymi okrzykami, więc tacy muzycy powinni skupić się przede wszystkim na graniu swoich utworów. Voda sprawdziła się jednak bardzo dobrze jako rozgrzewka przed gwiazdą wieczoru. Wokalista może i nie miał gadane, jednak z gitarą radził sobie sprawnie.
Dead Daisies weszli na scenę punktualnie co do minuty. Nie przyjechał jednak z nimi David Lowy, który, jak wyjaśnił zespół, miał ważne sprawy rodzinne i nie zdołał dotrzeć na część europejskich koncertów. Zastąpił go Yogi Lonich, znany przede wszystkim z jednej płyty Buckcherry oraz jako muzyk koncertowy Chrisa Cornella. Występ rozpoczął się od dobrze znanego wszystkim fanom „Long Way to Go”, który od razu porwał publikę. Po krótkim przywitaniu muzycy przeszli do „Unspoken” z wydanej w zeszłym roku płyty „Holy Ground”. Jest to pierwszy krążek grupy z Glennem Hughesem na wokalu i trzeba przyznać, że brzmią oni teraz jak zupełnie inny zespół. John Corabi, poprzedni wokalista grupy, z którym nagrano większość płyt miał zupełnie inną barwę głosu, przez co niektóre jego utwory wykonane w Krakowie przez Glenna Hughesa nie zabrzmiały zbyt przekonująco. Mowa o zagranych chwilę później „Rise Up” i „Dead and Gone”. Świetnie wykonane zostały za to te utwory, które pisał dla zespołu sam Hughes, czyli „Radience”, będący singlem z nadchodzącej płyty oraz „Bustle and Flow”. Najsłabszym momentem wieczoru był dla mnie cover Creedence Clearwater Revival „Fortunate Son”. Nie podobało mi się, że zespół nagrał go na płytę jeszcze z Corabim, jednak na żywo jego szorstki, niski głos wypadał dosyć przekonująco. Jest to jednak utwór zupełnie nie dla Hughesa. Zaraz po „Fortunate Son” muzycy zeszli ze sceny, dając perkusiście czas na popisową solówkę, która robiła wrażenie. Brian Tichy wyróżnił się, grając w pewnym momencie każdy dźwięk inną pałeczką. Po każdym uderzeniu wypuszczał on pałeczkę, która odbijała się od bębna i leciała gdzieś na scenę, w tym czasie wyciągał on kolejną z pojemnika aż do wyczerpania wszystkich pałeczek. Trzeba przyznać, że muzycy Dead Daisies nie stronili od scenicznych popisów. Brian Tichy wyrzucał często jedną z pałeczek w powietrze grając jedną ręką, po czym widowiskowo łapał pałeczkę, wciąż grając i płynnie dołączał drugą rękę do rytmu. Doug Aldrich tarzał się po scenie, schodził do widowni, przybijał piątki z publiką, oraz rzucał niezliczone kostki na wiele różnych zabawnych sposobów.
Po solówce perkusyjnej przyszła pora na zdecydowanie najlepszy moment wieczoru. Wszyscy muzycy Dead Daisies byli mniej lub bardziej znani, jednak Glenn Hughes to zdecydowanie największe nazwisko, jakie kiedykolwiek pojawiło się pod szyldem grupy. Szczególnie cenione są jego albumy nagrane z Deep Purple, tak więc zespół zdecydował się wykonać słynne „Mistreated”, które wypadło absolutnie fenomenalnie. Hughes mógł pokazać wreszcie pełną moc swojego głosu, która jest naprawdę imponująca. Glenn ma już 70 lat, jednak zupełnie tego po nim nie widać ani nie słychać. Ze wszystkich wokalistów Deep Purple trzyma on się zdecydowanie najlepiej; jest on z resztą jednym z najlepszych wokalistów hard rockowych w swojej grupie wiekowej. „Mistreated” wypadło nieporównywalnie lepiej niż na solowym koncercie Hughesa z 2018, gdzie zaśpiewał je on jakby od niechcenia. Tym razem jednak czuć było, że wkłada on w to wykonanie całe serce, a cała publika była pod wrażeniem jego wokalnych popisów. Doug Aldrich znakomicie poradził sobie z wymagającą solówką Ritchiego Blackmore’a, świetnie dopełniając wykonanie tego arcydzieła. Po „Mistreated” przyszła pora na wydany dosłownie dzień wcześniej singiel „Shine On”, który również był jednym z jaśniejszych punktów wieczoru. Usłyszeliśmy także trzy kolejne utwory z ostatniej płyty „My Fate”, „Like No Other (Bassline)” oraz „Holy Ground (Shake the Memory)”. Dwa ostatnie wypadły szczególnie dobrze, a Hughes po raz kolejny pokazał jak wielkiej klasy muzykiem jest.
Po krótkiej przerwie zespół powrócił, by zagrać bisy. Ktoś z publiki rzucił na scenę ukraińską flagę, co spotkało się z dużą aprobatą muzyków. Położyli oni flagę w widocznym miejscu i podziękowali Polakom za tak wielką pomoc ukraińskim uchodźcom. Muzycy zagrali niezwykle energetyczny „Midnight Moses” z porywającym riffem, będący coverem Alexa Harvey’a, który wypadł znacznie lepiej niż oryginał. Ostatni utwór wieczoru mógł być tylko jeden. Mowa oczywiście o legendarnym „Burn” – jednym z największych hitów Deep Purple. I tu po raz kolejny Hughes powalił wszystkich swoim potężnym głosem, a publika zaczęła szaleć na dobre. Występ wypadł naprawdę bardzo dobrze, czuć było prawdziwą radość z grania, szczególnie u Aldricha i Tichy. Sam Aldrich poprosił również, żebyśmy wszyscy zaśpiewali „Happy Birthday” dla zmarłego Ronniego Jamesa Dio, który 10 lipca skończyłby równe 80 lat. Muzycy obiecali, że wrócą do nas już wkrótce, co może być prawdą, gdyż jeszcze w tym roku ma ukazać się kolejna ich płyta.
Jakub Danielewicz