fbpx Quo Vadis, Panie Adamie? Wywiad z Adamem Bałdychem | MORS - Mega Otwarte Radio Studenckie
-A A +A

Quo Vadis, Panie Adamie? Wywiad z Adamem Bałdychem

Adam Baldych w Starym Maneżu Fot. Anna RezulakŚroda, 21 października, 2015. Antresola nowego gdańskiego klubu Stary Maneż. Krótka przerwa między próbą a koncertem. Serdeczny uścisk dłoni Adama Bałdycha. Artysta jest zrelaksowany, ale skupiony i uważny. Ujmująco bezpośredni.

Morze czy góry?

(…śmiech..) Wydaje mi się, że znajduję zarówno w górach jak i w morzu inne dla siebie inspiracje. Teraz mieszkając nad morzem mam wrażenie, że odkryłem taką perspektywę i przestrzeń, która mnie bardzo wyciszyła i dała spokój, który pozwala mi pisać muzykę i poświęcić jej więcej czasu. Mam wrażenie, że tutaj życie płynie trochę wolniej. To jest coś, co kocham w życiu nad morzem. Mieszkają tu też wspaniali ludzie. Z kolei góry, ich monumentalizm, przestrzeń od zawsze były mi bliskie i inspirujące. Zawsze były takim miejscem, do którego uciekałem, żeby poszukać ciszy, miejsca, w którym mógłbym tworzyć. Dobrze, że w Polsce mamy jedno i drugie.

Buntownik, kameleon czy też może marzyciel -„ Dreamer”? (utwór z albumu „Bridges” przyp. autorki)

Myślę, że po części to wszystko. Czuję w sobie taki wrodzony romantyzm, który przebija się poprzez muzykę. Poszukiwanie piękna, to jest jeden z najważniejszych powodów, dla których muzykę gram i tworzę. Natomiast w sposób buntowniczy podchodzę do samego instrumentu, skrzypiec, które potrafią być bardzo romantyczne, ale potrafią mieć też w sobie taką energię i dzikość, która jest mi niezwykle potrzebna. Zawsze chciałem zmienić trochę oblicze tego instrumentu, odkryć inny charakter skrzypiec. To wynikało właśnie z buntu przeciwko klasycznemu wizerunkowi tego instrumentu.

Pana ostatni projekt z Helge Lien Trio- „Bridges”, czyli mosty. Czy są to mosty które łączą- nasze polskie, słowiańskie granie, odczuwanie jazzu i tzw. skandynawski jazz, przez niektórych opisywany jako pozbawiony emocji? Czy to jest poszukiwanie tych emocji pod bryłą lodu?

To są mosty na wielu poziomach i w wielu wymiarach. Myślę, że jednym z tych wymiarów jest pomost pomiędzy tradycją polską a muzyką współczesną. Dostałem takie zamówienie kompozytorskie, dzięki któremu moje kompozycje na ten album powstały. Dotyczyło to napływu ludności i ich kultur ze wschodu po drugiej wojnie światowej na ziemie odzyskane. Sam pochodzę z Gorzowa, wychowywałem się wśród ludzi, którzy pochodzili z Polesia, z Łemkowszczyzny i z innych regionów. Dorastałem w tyglu zagospodarowanym przez ludzi, którzy nagle musieli stworzyć razem nowe oblicze tego miejsca. To wszystko bardzo mocno na mnie wpłynęło. Starałem się tradycję, połączyć właśnie takim mostem z muzyką współczesną, która mnie otacza. I myślę tu o muzyce w bardzo ponad-gatunkowy sposób. Mój pomysł był taki, by swoją muzykę zagrać z ludźmi, którzy podejdą do niej z pewnym dystansem, którzy się tutaj nie wychowywali, spojrzą na to chłodnym okiem, odkryją w tej muzyce coś, czego być może ja nie widzę. Współpraca z Helge i jego składem jest także pomostem pomiędzy kulturami polską i norweską w sensie wykonawczym.

Michał Urbaniak stwierdził kiedyś- „Jazz nie jest zawodem. Jest wyrokiem (…) Jesz i myślisz o muzyce! Kochasz się i myślisz o muzyce. Śpisz i śnisz o muzyce.” („jazz urbanator”, Andrzej Makowiecki)

To znaczy, że jest się prawdziwym artystą. Muzyka rzeczywiście towarzyszy mi w każdej chwili, mam wrażenie, że moja muzyka jest mną, a moje życie jest muzyką, którą gram. Jedno i drugie na siebie wpływa. Nie byłbym taki jaki jestem, gdyby nie muzyka, którą gram. Moja muzyka się wciąż zmienia, inspirowana ludźmi, z którymi obcuję, miejscami, które pozostają w mojej wyobraźni. Jest iluminacją tego, kim ja sam jestem, w jaki sposób dojrzewam duchowo. Kiedy słucham swoich płyt nagranych na przestrzeni lat, mam wrażenie, że czytam pamiętnik tego, kim sam byłem. Dla mnie to niesamowicie ważne, by widzieć progres samego siebie poprzez dźwięki, które gram.

W filmie „Miłość” Filipa Dzierżawskiego, Leszek Możdżer stwierdził, że błąd w muzyce otwiera nowe możliwości. A jakie jest Pana podejście do błędu?

Błędy są najbardziej inspirujące w życiu. Z podziwem patrzę oczywiście na muzyków klasycznych, którzy do perfekcji opanowują materiał muzyczny, ale nie potrafiłbym podążać za tym, żeby szukać perfekcji, bo to, co jest interesujące dla mnie w sztuce leży gdzie indziej. Wchodząc na scenę nigdy nie staram się iść znaną i bezpieczną drogą. To tak jak mówić dwukrotnie to samo zdanie, używając dokładnie tych samych słów. Nigdy nie będzie to miało tego samego ładunku emocjonalnego i tej samej wagi. Zawsze trzeba szukać nowych słów, jak w poezji… Wielokrotnie na scenie właśnie błąd sprawiał, że starając się wyciągnąć z niego jakiś wniosek i potraktować go jako inspirację, nagle koncert szedł w tak nieprzewidywalnym kierunku i muzyka nabierała takiego kształtu, którego nigdy bym się nie spodziewał. Wydaje mi się, że w muzyce improwizowanej błąd jest największą inspiracją, o ile jesteś przygotowany na to, by użyć go jako bodziec.

Jestem bardzo ciekawa tych błędów dzisiaj…

Będą, będą (śmiech)…

Na pewno ich nie wychwycę…

To są subtelne błędy i tak naprawdę trudno powiedzieć, czym to jest. Błędem chyba można nazwać to, że muzyk na scenie jest zaskoczony czymś, czego się nie spodziewał. To zaskoczenie jest tak silnym bodźcem, że mózg zaczyna pracować szybciej i trzeba znaleźć bardzo szybko odpowiedź, w jaki sposób przekuć ten błąd na coś, co wytworzy muzykę.

Śledząc Pana dotychczasową imponującą karierę, nie można oprzeć się wrażeniu, że osiągnął Pan niezwykle dużo. Parafrazując tytuł jednego z pańskich utworów - Quo vadis, Panie Adamie?

(śmiech)

To jest pytanie, które sam sobie zadaję każdego dnia i mam wrażenie, że każdego dnia odpowiedź jest inna. Tak szybko wszystko się we mnie zmienia i tak dużo inspiracji dostaję każdego dnia. Cały czas pracuję z wyśmienitymi artystami, którzy mają na mnie wpływ, to daje mi tak dużo radości w tworzeniu. Wiem, że jakiś nowy etap naprawdę się dla mnie zaczął teraz, dzięki współpracy zarówno z Yaronem Hermanem jak i z Helge Lienem oraz kompozytorami, którzy tworzą muzykę współczesną. Mam wrażenie, że ten świat muzyki współczesnej bardzo otwiera moją głowę i sprawia, że moje granie na skrzypcach bardzo się zmienia. Podążam za instynktem, słucham siebie i się temu poddaję. Zobaczę, gdzie to wszystko mnie zabierze.

Nigdy nie wiadomo, gdzie jest koniec podróży, a może go w ogóle nie ma…

A może go w ogóle nie ma…(śmiech)

Jeśli nie skrzypce, to co?

Nie mam pojęcia, ale czuję w sobie taką radość z życia, że prawdopodobnie potrafiłbym robić wiele rzeczy, do których podchodziłbym z pasją. Może zabrzmi to dla niektórych zaskakująco, ale niekoniecznie musiałaby to być muzyka. Oczywiście muzykę kocham i nie wyobrażam sobie życia bez niej. Ale mogłoby się tak zdarzyć, że nie mógłbym muzyki już wykonywać i wtedy na pewno znalazłbym coś innego, czemu poświęciłbym całe życie.

A jakie są te inne, mniejsze, czy może równoległe pasje?

Oczywiście interesuję się też malarstwem, literaturą, to wszystko mnie bardzo inspiruje. Ale otaczam się też ludźmi, którzy robią różne rzeczy w życiu i wydaje mi się, że te rzeczy są bardzo interesujące. Ja lubię w ogóle tworzyć. Wydaje mi się, że pasja niekoniecznie jest związana z rzeczą, którą się wykonuje, tylko wynika z osobowości człowieka . Jeśli ktoś ma w ogóle pasję do życia i potrafi znaleźć pasję do drugiego człowieka, pasję do czegokolwiek, co robi ,to będzie zwyczajnie szczęśliwy. Znam muzyków, którzy nie mają pasji, a znam ogrodników, którzy mają tak wielką pasję, że to, co robią, jest wyjątkowe.

Z kim chciałby Pan zagrać?

Tych nazwisk jest mnóstwo, naprawdę…

Trzy pierwsze?

Trzy pierwsze to Sting, Pat Metheny… nie wiem… może Herbie Hancock – to jest też artysta, którego kocham. Jakoś moje życie mnie tak prowadzi, że z większością idoli, których naprawdę miałem przed laty, udało mi się zagrać na jednej scenie, nagrać nawet płyty. Mam nadzieję, że i te marzenia się spełnią.

W pewnym sensie jest to dopiero początek, a już jesteśmy u podnóża Mount Everest… To i tak bardzo wysoko, prawda?

To, co się dzieje, jest jakimś szaleństwem totalnym… sam nie wierzę czasem, z kim gram, to jest prawdziwe spełnienie marzeń.

Nie było nas - był jazz, nie będzie nas- będzie jazz… Czy XXI wiek to koniec jazzu - jak wieszczą niektórzy?

Muzyka jazzowa ma się wspaniale. Jazz to raczej sposób bycia. Jazz to potrafić pod wpływem chwili dać wyraz swoim emocjom, swojej osobowości, potrafić słuchać drugiej osoby i reagować na wibracje jej muzyki, jej osobowości, tworzyć coś wspólnie. To być otwartym na inne kultury i również na inne gatunki. To jest dzisiejszy jazz. To chyba najbardziej otwarta i kreatywna forma sztuki i zupełnie też inna w brzmieniu od tego, jak było na samym początku, kiedy powstawała. Nie przewiduję końca jazzu…

Ten pierwszy album jazzowy, który najbardziej Pana poruszył?

To jest chyba właśnie album live, który nagrał Pat Metheny, mam go nawet w swoim telefonie… zawsze przy mnie… „The Road to You”. To album, którego słuchałem, kiedy pierwszy raz uciekałem ze szkoły, z liceum, żeby jechać do swoich kumpli na drugi koniec Polski, grać muzykę, zostawiając za sobą świat, po to, żeby kreować swój własny. To było tak niesamowicie pełne marzeń, takich już swoich wyborów, pewności, że chcę robić coś swojego, jeździć z koncertami, z tymi chłopakami po różnych przedziwnych miejscach, większych i mniejszych, ale grać swoją muzykę. I wtedy zawsze Pat był na słuchawkach. Nigdy nie zapomnę tych nocnych pociągów, tych podróży … i wtedy właśnie- „The Road to You”.

Niezwykłe… a ja mam „homework”.

A Pani ma „homework…”

I bardzo się cieszę, bo to będą nowe inspiracje i myślę, że publiczność, która za chwilę tutaj przyjdzie właśnie takich wspaniałych inspiracji oczekuje. Bardzo Panu za to wszystko dziękuję.

Bardzo mi miło, dziękuję.

 

Z Adamem Bałdychem rozmawiała Alina Swebocka
Fot. Anna Rezulak

 

Treść ostatnio zmodyfikowana przez: Maciej Goniszewski
Treść wprowadzona przez: Maciej Goniszewski
Ostatnia modyfikacja: 
czwartek, 12 listopada 2015 roku, 12:57