Jethro Tull w Starym Maneżu [RELACJA]
29 maja w gdańskim Starym Maneżu wystąpiła legenda rocka progresywnego – Jethro Tull. Koncert miał odbyć się jeszcze w pierwszej połowie 2020 roku, jednak od tamtego czasu był kilkukrotnie przekładany. Ianowi Andersonowi udało się w końcu dotrzeć do Polski. Koncert odbył się w ramach trasy „The Prog Years”, która miała być gratką przede wszystkim dla fanów progresywnego okresu w historii grupy.
Ciężko wyobrazić sobie lepsze rozpoczęcie wieczoru niż „For a Thousand Mothers”. Gdy tylko muzycy wyszli na scenę, rozległ się ciężki, mocny riff, a chwilę później na scenę wbiegł Ian Anderson, grając na flecie unisono z gitarą. Od lat największym mankamentem koncertów Iana Andersona/Jethro Tull jest jego głos, który już od lat 80’ staje się coraz słabszy z każdym rokiem. Trzeba przyznać, że przerwa od koncertowania spowodowana pandemią wyszła Ianowi na dobre. Oczywiście, jego głos wciąż jest jedynie cieniem tego, czym zwykł być kiedyś, jednak jest on w nieporównywalnie lepszej formie niż podczas występów w 2016 czy 2017 roku. Po bardzo mocnym otwieraczu, który był chyba najlepszym utworem wieczoru, zespół zagrał kolejny utwór z lat 60’, „Love Story”, który również wypadł wyśmienicie, i był kolejnym z wielu smaczków, jakie grupa przygotowała dla fanów tego dnia. Słabo wypadł niestety bardzo znany „Living in the Past”; opiera się on głównie na wokalu, którego Ian Anderson nie jest w stanie udźwignąć od lat. Jego głos łamał się i potrzebował robić sobie przerwy między słowami, co zupełnie psuło ciągłość zwrotek. Jest to stały utwór w repertuarze zespołu, jednak Anderson powinien rozważyć wycofanie go na rzecz czegoś, co nie wymaga tyle siły w głosie. Po trzech klasykach wokalista przywitał się z fanami oraz wspomniał, że nie jest on zwolennikiem psów i zawsze wolał koty, gdyż te posiadają w sobie pewien dualizm. W domu przytulają się do właściciela, a na dworze stają się bezwzględnymi mordercami. Był to wstęp do „Hunt By Numbers”, utworu z albumu "J-Tull Dot Com" z końca lat 90’. Należy tu wspomnieć, że nazwa trasy „The Prog Years” okazała się zupełnie błędna w stosunku do prezentowanego repertuaru. Zaprezentowaną setlistę określiłbym raczej jako szeroki przekrój utworów z całej działalności zespołu, stworzony dla prawdziwych fanów Jethro Tull, znających każdą płytę. Nie był to raczej wieczór dla tych, którzy widzieli zespół po raz pierwszy i spodziewali się największych hitów. Bardzo dobrym wyborem było zagranie „Dharma For One” z debiutanckiego "This Was". Jest to utwór instrumentalny i to właśnie w nich Anderson radzi sobie najlepiej. Jego umiejętności gry na flecie dalej są wręcz fenomenalne i podczas swoich występów na każdym kroku udowadnia, że jest on najlepszym flecistą w historii rocka. Podczas utworu zagrana została też bardzo dobra solówka perkusyjna przez obecnego perkusistę grupy, Scotta Hammonda. Zespół towarzyszący Andersonowi jest bezbłędny. Są to co prawda muzycy, którzy nie są ani trochę znaczący dla historii zespołu, gdyż nie grali na żadnej płycie studyjnej poza "The Zealot Gene", która ukazała się w tym roku, jednak granie utworów Jethro Tull opanowali oni do perfekcji. Cała instrumentalna strona koncertów jest naprawdę miodem na uszy dla każdego fana starego rocka.
Zupełnie nie-progowe były także utwory z elektronicznego okresu zespołu w latach 80’, kolejno „Clasp” i „Black Sunday” z albumów "Broadsword and the Beast" i "A". Clasp nie zrobił na mnie szczególnego wrażenia, jednak John O’Hara robił do niego bardzo dobre, mroczne tło na klawiszach. Z kolei „Black Sunday” wypadł naprawdę świetnie. To kolejny dowód na to, że ta trasa powinna nazywać się „dla maniaków Jethro Tull”, gdyż elektroniczny album "A" ma naprawdę niewiele wspólnego z rockiem progresywnym. "A" nie cieszy się także szczególną popularnością ze względu na swój mocno popowy styl, który mocno odbiegał od większości twórczości zespołu, jednak „Black Sunday” jest klejnotem ukrytym w głębinach tych mniej znanych płyt. Nigdy nie spodziewałem się usłyszeć go na żywo, a wypadł naprawdę znakomicie. Anderson powrócił jednak wkrótce do grania proga i zaprezentował „Mine is the Mountain”, będący zdecydowanie najlepszym utworem z najnowszego albumu. Ten wypadł naprawdę świetnie, zwłaszcza że nie czuć było żadnego kontrastu w jakości wokalu Andersona między wersją studyjną a wersją na żywo. Największym minusem umieszczenia „Mine is the Mountain” na setliście był niestety brak „My God” z legendarnego albumu "Aqualung". Oba kawałki utrzymane są w bardzo podobnym klimacie, a w książeczce albumu Anderson pisze nawet, że jest to młodszy brat „My God”. Zagranie ich obu nie miałoby większego sensu, a szkoda, bo „My God” zawiera najlepszą solówkę na flecie w całej karierze Andersona, która zawsze wypadała wyjątkowo dobrze zwłaszcza podczas występów na żywo. Jako ostatni utwór pierwszego setu usłyszeliśmy słynne Bourrée ze "Stand Up". Jest to obowiązkowy punkt koncertów Jethro Tull, gdyż to zdecydowanie najlepszy instrumentalny utwór, jaki nagrali, a takich Anderson, zdający sobie sprawę ze swojej słabości, chce grać jak najwięcej. I tym razem dzieło Bacha wypadło fenomenalnie. To właśnie na takim brzmieniu Anderson zbudował swoją legendę i gra on na flecie równie dobrze jak 50 lat temu.
Po krótkiej 15-minutowej przerwie zespół powrócił na scenę z „Too Old To Rock’n’Roll Too Young To Die”. To kolejny utwór z mniej popularnej płyty niemający zbyt wiele wspólnego z progiem. Wypadł on w porządku, jednak na otwarcie drugiej części koncertu można było wybrać coś lepszego. Jako kolejny zaprezentowany został tytułowy utwór z najnowszej płyty "The Zealot Gene". Anderson wspomniał, że nie jest to utwór o Donaldzie Trumpie, jak myślało wiele osób, a jest on raczej uniwersalny i traktuje o szaleńcach nadużywających władzy. Oryginalnym wyborem było umieszczenie w secie „Pavane” z albumu świątecznego. Nie jest on szczególnie spektakularny, ale to naprawdę ładna melodia, a sam koncert zyskał na kolejnym instrumentalnym fragmencie, podczas którego Anderson mógł znów pochwalić się swoimi umiejętnościami gry na flecie. Otwierający najnowszy album „Mrs. Tibbets” jest o pilocie, który zrzucił pierwszą w historii bombę atomową. Ian zastanawiał się ze sceny, dlaczego ucierpieć musiało wtedy tak wielu niewinnych ludzi i czy rzeczywiście przyniosło to na dłuższą metę obiecywany wtedy pokój. Wspomniał, że tuż za naszą granicą czai się kolejny psychopata, który grozi nam podobnymi bombami. Muzyk podziękował nam także za niesamowitą gościnność, jaką okazujemy uchodźcom z Ukrainy. Jako następne wybrzmiało dobrze znane „Songs from the Wood”, jednak bez krótkiego intro a capella, co było bardzo dobrym wyborem. Intro oparte jest jedynie na głosie Andersona, gdyby ten zdecydował się je zaśpiewać, brzmiałby po prostu kuriozalnie. Na szczęście zdaje on sobie sprawę ze swojej słabości, i od razu przeszedł do pierwszej zwrotki, wsparty instrumentami oraz wokalami reszty zespołu. Jako ostatni zagrany został największy hit zespołu, czyli „Aqualung”. Muszę jednak przyznać, że był on chyba największym zawodem całego wieczoru. Rozpoczęło go długie, instrumentalne intro, które brzmiało trochę jak jam muzyków. Sam ten zabieg był oczywiście na plus, gdyż to w końcu rock progresywny i takie zabawy muzyką są tu potrzebne. Jednak sam utwór został ograniczony do wyłącznie jednej zwrotki. Zabrakło także wybitnego solo gitarowego napisanego przez ówczesnego gitarzystę grupy – Martina Barre. Obecny gitarzysta zespołu, młody Joe Parish, jest bardzo uzdolniony i z pewnością świetnie by sobie z nim poradził, dodając jakiś smaczek od siebie. Nie rozumiem decyzji o graniu „Aqualung” w tak okrojonej formie, zwłaszcza jako utwór zwieńczający wieczór.
Na szczęście były jeszcze bisy. Tradycyjnie zagrane zostało „Locomotive Breath”, które Anderson ma opracowane już do perfekcji. Zaśpiewał go w zadowalający sposób, a następnie zagrał długą, kilkuminutową solówkę na flecie, podczas której biegał po całej scenie. Naprawdę warto iść na Jethro Tull dla samego faktu tych wspaniałych solówek na flecie, którym w całym świecie rockowym nikt nigdy nie dorównał. Anderson pomimo swojego wieku (zaraz 75 lat) nadal jest świetnym showmanem – biegał on po całej scenie, udawał, że flet jest jego penisem, a przede wszystkim grał swoje solówki, stojąc na jednej nodze, tak jak zwykł robić to od zawsze. Po świetnym „Locomotive Breath” zagrane zostało jeszcze instrumentalne „The Dambusters March”, które również wypadło bardzo dobrze. Zespół pokłonił się publice do melodii klasycznego „Cheerio”. Koncert był dosyć długi i naprawdę intensywny, a wszystko zostało zagrane na bardzo wysokim poziomie. Największe zastrzeżenia mam jednak do nazwy trasy – „The Prog Years”. Z trzech koncertów Jethro Tull jakie widziałem, ten był najmniej progowy, choć tamte wcale nie nosiły mienia takiej trasy. Grać trasę pod taką nazwą i nie zagrać ani "Thick As A Brick", ani "A Passion Play" wydaje mi się bezsensowne. Są to dwa jedyne naprawdę w pełni progowe albumy zespołu, oba składające się z wyłącznie jednego, ponad czterdziestominutowego utworu. Nie uświadczyliśmy jednak ani fragmentu ani żadnego z nich. Nawet z samego "Aqualung", który jest trzecim najbardziej progowym albumem, odegrane zostały wyłącznie dwa utwory, podczas gdy na zwykłych „nie-progowych” trasach leci z niego o wiele więcej. Ja, jako wielki fan Jethro Tull wyszedłem z koncertu bardzo zadowolony, gdyż tak przekrojowa setlista była dla mnie niezwykle ciekawa. Jeśli jednak ktoś nastawił się wyłącznie na progowy okres zespołu, to na pewno nie dostał tego, po co tam przyszedł. Cóż, Anderson pozostaje taki jaki był zawsze – nieprzewidywalny i zwariowany, i za to kochają go fani.
Jakub Danielewicz